Języki oddziałują na siebie. O ile w przeszłości wynikało to np. z podbojów, dzisiaj to raczej efekt dominacji w sferze technologii czy kultury. Język angielski zawsze był w Polsce modny, ale teraz jest dosłownie wszędzie. Co nasz język pożycza z angielskiego i czy należy temu zapobiegać? Pytam o to profesor UO Katarzynę Molek-Kozakowską, anglistkę, specjalistkę z zakresu lingiwstyki, mediów i komunikacji.
InCast Media: mam wrażenie, że język polski jest w ostatnich dekadach pod silnym wpływem angielskiego. Do powszechnego użytku weszły takie słowa jak lajkować, kliknąć, hejtować, mailować. Czy Pani zdaniem to powód do niepokoju?
Może zacznijmy od tego, czym jest język. Dla większości językoznawców to nie „słownik” i „gramatyka” raz ustalone, opublikowane i nauczane w szkole jako zestaw obowiązujących norm, pozostające niewzruszone przez dekady i używane przez wykształconych użytkowników w tekstach pisanych. Język to żywe, dynamiczne zjawisko.
Język jest zasobem – tak jak gest, obraz, mimika twarzy, emotikon – do wyrażania znaczenia, budowania więzi, zaspokajania potrzeb. Każdy buduje swój zasób na swój sposób – przez naukę języka w domu i szkole, czytanie, słuchanie i oglądanie mediów, rozmowy z innymi użytkownikami. Trudno zaprzeczyć, że te zasoby się różnią i często oceniamy ludzi po tym, jakim językiem się posługują, jak akcentują słowa, jak dobierają wyrazy, czy stosują tzw. „wysokie” czy „niskie” formy, zapożyczenia (w tym anglicyzmy) w mowie, emotikony w piśmie, itp. Nie powinniśmy jednak myśleć o języku jedynie jako o narzędziu sprawnej, zoptymalizowanej komunikacji, ale także o narzędziu wyrażania się i działania w grupie
Nie bardzo wiadomo kto miałby być strażnikiem języka i jak powinien przeciwdziałać wplataniu anglicyzmów w potoczne użytkowanie. Czy uważamy, że jest jakaś idealna, czysta polszczyzna, którą należy bronić za wszelką cenę przed inwazją zapożyczeń? Czy zakładamy z góry, że zapożyczenia są zagrożeniem, czy też, że wzbogacają i dywersyfikują (uwaga anglicyzm) nasz repertuar wyrażania treści i zaspokajania potrzeb? Trudno sobie wyobrazić, że jest jakieś gremium, które cenzuruje albo potępia wypowiedzi zawierające zbyt duży odsetek zapożyczeń. Są ustawy, autorytety, rady powołane do czuwania nad kierunkami zmian językowych i do rekomendowania sposobów używania zapożyczeń, które nie kłócą się z regułami, które powszechnie stosujemy i które nie alienują użytkowników.
Jednocześnie wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za dbanie o nasz językowy zasób, czy to w wymiarze indywidualnym czy społecznym. Powinniśmy mieć pewien poziom świadomości językowej, a stylistyka, retoryka, kultura słowa to kwestie kształcenia podstawowego, a nie przedmioty na filologicznych studiach wyższych.
Rzeczywiście, to praktyka codzienna kształtuje naszą komunikację i wszelkim naukowym radom językowym trudno jest się przebić ze swoimi wyrokami. Co jednak w sytuacji, gdy np. różne pokolenia nie rozumieją się wzajemnie? W internecie można znaleźć dane, które wskazują, że 86 procent rodziców nie rozumie, o czym piszą ich dzieci.
Prawie każda grupa wiekowa, zawodowa, społeczna, hobbystyczna (uwaga anglicyzm), która jest w ścisłym kontakcie i mocnej relacji, podziela pewne zainteresowania i specjalistyczną wiedzę wyrabia sobie pewien specyficzny sposób mówienia. To proces dynamiczny, kreatywny, wynikający z pragmatyki komunikacji, potrzeby przynależności, potrzeby wyróżnienia się i uzyskania statusu w grupie. Zbadano, że dla niektórych grup taki język – np. grypsera, czyli gwara stosowana w więzieniach – jest środkiem kamuflażu.
Młodzi ludzie też mają swoje tematy i zainteresowania, o których nie rozmawiają z innymi grupami, więc w naturalny sposób dostosowują swój język, w ramach którego wykorzystują czasem bardzo rozbudowane leksykony, np. z gier video (anglicyzm). To nie jest zjawisko nowe, znamy wiele przykładów historycznych – czytanie literatury młodzieżowej sprzed kilku dekad daje obraz gwary młodzieżowej, której dziś nie rozumiemy i której rodzice i nauczyciele też nie rozumieli w owym czasie.
Teraz jeszcze mamy dodatkowy nielimitowany dostęp do globalnych treści, aplikacji, gier, usług i produktów w Internecie. Czasem zanim zostaną one przetłumaczone i zlokalizowane na polskim rynku, dostępne są one użytkownikom i fanom po angielsku, stąd dodatkowo zwiększona powszechność anglojęzycznych terminów.
Nie wiem skąd liczba 86%, ale jeśli rodzicowi podsuwa się wyrywek z czatu (anglicyzm), gdzie nastolatki rozmawiają o ostatniej modzie na Tik Toku, czyli o treściach, o których rodzic nie ma pojęcia, bez względu na to, jak jest wykształcony, to raczej nie powinno dziwić, że nie rozumie tej wymiany zdań. Nie zrozumiałby też konsylium lekarskiego, ani grypsa więziennego. Ponadto, czy coś stoi na przeszkodzie dorosłym, aby przyswoić sobie elementy gwary młodzieżowej i poprawić tę statystykę? Znam nauczycielki, które dość dokładnie znają to słownictwo, bo obcują z młodzieżą.
Opiniotwórcze grupy zawodowe, takie jak: dziennikarze, publicyści, a nawet politycy często stosują językowe konstrukcje w rodzaju: “ktoś adresował” zamiast “przemawiał”, “projektowanie siły” zamiast “pokaz”, “komisjonowanie” zamiast “wdrożenie”. Mam wrażenie, że powielane zwroty są nieczytelne dla odbiorców, natomiast anglista od razu odnajduje w nich oryginały. Punktować to?
Powracam do kwestii posiadanego zasobu i sposobu jego wykorzystania. Na ogół użycie języka jest uzależnione od wyobrażenia danej sytuacji, posiadanego celu komunikacyjnego, mentalnej dostępności zasobu w danej chwili. Jako anglistce czytającej więcej po angielsku niż po polsku, przychodzi mi trudno wypowiadać się na temat swoich badań z użyciem terminów językoznawczych występujących w polskiej literaturze przedmiotu. To angielskie terminy mam na „kognitywnym podorędziu” i w sytuacji napięcia dostęp do nich mam bezpośredni, w przeciwieństwie do ich polskojęzycznych odpowiedników.
Ponadto, jeśli wiem, że gremium, do którego się zwracam rozumie te wszystkie sformułowania (a nawet odbiera je jako urozmaicenie, wyzwanie), lub jeśli sytuacja jest na tyle swobodna, że można się bawić takimi wyrażeniami, pewnie nie unikałabym ich za wszelką cenę. Inaczej byłoby w wystąpieniu publicznym, gdzie kontrolowałabym się bardziej.
Co można wywnioskować o osobie używającej przywołanych wyżej „niezręczności” i „kalek”? Że czyta dużo wiadomości po angielsku? Że uważa, że forma nie jest tak ważna jak treść, którą chce wyrazić? Że dane anglojęzyczne sformułowanie jest bardziej precyzyjne, bo termin techniczny, biznesowy, wojskowy z angielskiego może mieć węższy zakres niż jego polski odpowiednik? Czy też, że jest nieprzygotowana i niekompetentna, więc należy ją poprawić? Na pewno należy zwrócić uwagę mówiącemu, jeśli nie rozumiemy przekazu i prosimy o ujęcie np. instrukcji w inny sposób.
Jak naukowcy oceniają takie zjawisko, kiedy pojęcie angielskie jest tłumaczone na polski i brzmi nieco dziwnie, a mamy do dyspozycji rodzime odpowiedniki, np. nagminne ostatnio: “pełnoskalowa” wojna, która jest niemal dosłownym tłumaczeniem “full-scale invasion/war”. W polskim używaliśmy słów “pełnowymiarowe” lub po prostu: “…na dużą skalę”. Czy należy się pogodzić z takim “słowotwórstwem”?
Naukowcy nie oceniają zjawisk i ludzi poddającym się im, a przynajmniej nie powinni, w moim rozumieniu badań językoznawczych. Nurt preskryptywistyczny oczywiście istnieje w językoznawstwie, ale dominują badania deskryptywne. Badacze obserwują, opisują, porządkują, klasyfikują, wyjaśniają mechanizmy uzusu. Czasem używają wielkich korpusów naturalnego języka, które pozwalają na oszacowanie częstotliwości danych wyrażeń lub zapożyczeń, czy ich asymilacji i dystrybucji w różnych gatunkach i odmianach.
Coś, co dziś brzmi dziwnie, może za kilka lat być normą – jak słowo „weekendowy” czy wcześniej użyty wyraz „hobbistyczny”. Oczywiście, nie jestem zwolenniczką bezrefleksyjnego akceptowania wszystkich stylistycznych wytworów, czy kodowania w słownikach pojedynczych „wybryków słowotwórczych”. Bardzo często pewne trendy, mody, które ostatecznie nie wzbogacają językowego repertuaru odchodzą w zapomnienie.
Czy w języku angielskim występują słowa, które w jakimś okresie są używane częściej, a potem ich popularność maleje?
Oczywiście, na przykład aplikacja Google Books Ngram Viewer pokazuje na ogromnej bazie zdigitalizowanych publikacji z bazy Google Books z różnych dekad jak kształtuje się częstotliwość różnych terminów, nazw, związków frazeologicznych. Dane anglojęzyczne są dość miarodajne.
Zaawansowane wyszukiwarki internetowe są w stanie błyskawicznie tłumaczyć całe strony. Czy technologia zastąpi “ludzkie” tłumaczenia? Wydaje się, że ludzka korekta jest jednak nadal konieczna, na co wskazują często krytyczne komentarze pod bezmyślnie tłumaczonymi tekstami w sieci.
Tłumaczenia pisemne już od wielu lat są wspomagane komputerowo, więc tłumacze wykorzystujący różne rodzaje oprogramowania korzystają z podpowiedzi wygenerowanych dzięki odniesieniom do wielkich baz danych i słowników frazeologicznych. Programy wspomagające przyspieszają czas realizacji tłumaczenia ze względu na grom tłumaczeń instytucjonalnych, technicznych, naukowych i funkcjonalnych sporządzanych na co dzień.
Dotychczas, aby tłumaczenie było spójne i trafne, potrzebny był uważny i profesjonalnie przygotowany tłumacz, który dodatkowo w przypadku tekstu specjalistycznego miał ogląd dziedziny i znał konwencje stosowane w zakresie piśmiennictwa w danym gatunku lub komunikacji w danej sytuacji. Jakość tłumaczenia maszynowego poprawia się – co może poświadczyć każdy użytkownik translatorów dostępnych w sieci. Obszar badawczy „przetwarzania naturalnego języka” i komputerowego modelowania języka obsługiwany jest przez językoznawców od kilku dekad. Bez tej pracy, coś takiego jak Chat GPT pewnie by nie mogło zaistnieć. Teraz algorytmy wspomagane specjalnymi bazami danych, albo trenowane do dobierania trafniejszych odpowiedników, wykorzystywane są już na szeroką skalę.
Spotkałem się ze stwierdzeniami: “Ktoś ma niezły timing”, albo “Ta książka to must have dla wszystkich miłośników kryminałów”. Czy takie używanie słów angielskich w zdaniu jest pretensjonalne?
Może być pretensjonalne, jeśli stosowane jest nadmiernie i do stylizowania się na światowca, kosztem przystępności wypowiedzi.
Jak dla naukowca brzmią bezpośrednie zapożyczenia, które są obce dla polskiego np. tłumaczenia idiomów “na koniec dnia” z “at the end of the day”?
To są tak zwane kalki językowe, czyli bezpośrednie wykorzystanie składni wyrażenia w danym języku. W przypadku idiomów rzadko brzmią one zrozumiale lub poprawnie. Naukowcy mogą się zastanawiać co powoduje, że zachodzi tak zwany transfer czy interferencja między językami. Na etapie uczenia się języka obcego transfer może być pomocny we wczesnym opanowaniu struktur, które są podobne, ale później należy uwrażliwiać uczących się na pozorne albo fałszywe paralelizmy.
Kilka dekad temu badacze pasjonowali się zagadnieniem jakie czynniki gramatyczne oddziałują w przypadku takich bezpośrednich transpozycji, lub kto i w jakiej sytuacji ma skłonność do używania bezpośrednich zapożyczeń. Językoznawcze badania porównawcze mogą tu wiele wznieść, ale niewykluczone, że socjolingwistyka czy nawet psycholingwistyka też jest w stanie wyjaśnić pewne przykłady transferu. Warto zaznaczyć, że nauka języka i korzystanie z jego zasobów polega na stałym testowaniu hipotez, twórczym wykorzystywaniu posiadanej cząstkowej wiedzy językowej i ciągłym sprawdzaniu granic zrozumiałości przekazu.
Zamiast „na koniec dnia”, można powiedzieć „koniec końców”, „w ostatecznym rozrachunku”, ale badania wskazują, że idiomy i przysłowia są obecnie coraz rzadziej stosowane. Zanika ich znajomość i częstotliwość wykorzystania wśród dzieci i młodzieży. Z czego to wynika, trudno stwierdzić jednoznacznie, ale można podejrzewać, że dawniej młodzież przebywając w rodzinnym gronie i wysłuchując anegdot okraszonych mądrościami i przysłowiami podchwytywała pewne sformułowania. Teraz więcej rozmawia się przez telefon, albo młodzież uczestniczy w spotkaniach rodzinnych bez odrywania się od swoich smartfonów…
Dziękuję za rozmowę
Zostaw komentarz